Książkowy debiut nigdy nie jest łatwą sprawą, a Ty ją sobie jeszcze utrudniłaś, wybierając
kontrowersyjny temat. Pisać bez ogródek o przemyśle bioenergoterapeutycznym w kraju, w którym z usług różnych uzdrowicieli korzystają miliony? Co spowodowało, że właśnie ta tematyka cię zainteresowała?
KJ: Na początku chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę, że to tak kontrowersyjny temat. Rzeczywiście dzieli ludzi. Są albo bardzo za, albo bardzo przeciw. Kilka lat temu pisałam reportaż o znanym bioenergoterapeucie. Umówiłam się z nim, długo rozmawialiśmy. To było interesujące spotkanie: dość przeciętny, wydawałoby się, człowiek był w stanie przekonać do siebie i do tego, co robi, setki ludzi. Patrzyli w niego jak w obraz i bezkrytycznie wierzyli we wszystko, co mówił. Ja jestem osobą raczej mocno stąpającą po ziemi i może dlatego interesują mnie rzeczy z pogranicza mistyki, magii. Kiedy więc Wydawnictwo Otwarte zwróciło się do mnie z propozycją napisania książki, pomyślałam, że to może być ciekawe wyzwanie. Tym bardziej że książka nie miała mieć żadnej tezy, nic z góry nie zakładaliśmy, tylko badanie tematu z różnych stron, zgłębianie go. Ja byłam ciekawa dwóch rzeczy: jakie mechanizmy psychologiczne za tym stoją i jacy tak naprawdę są ludzie zajmujący się uzdrawianiem. Nie chciałam rozstrzygać, czy ich metody działają czy nie, chciałam ich po prostu poznać.
Uważasz, że Ci się udało? Dowiedziałaś się tyle, ile chciałaś? A może wciąż masz w głowie jakieś znaki
zapytania?
To jest tak rozległy temat, że nie sposób go zgłębić w tak krótkim czasie. O ile wcześniej wydawało mi się, że mam sprecyzowane poglądy na temat bioenergoterapii, to w tej chwili nie jestem już ich taka pewna. Pisząc książkę, najbardziej zależało mi na tym, żeby każdy wyrobił sobie własne zdanie. Nie chciałam niczego sugerować.
To z całą pewnością ci się udało. Czy osobom, które jeszcze nie poznały Twojej książki lub mają małe
pojęcie o bioenergoterapeutach, mogłabyś wyjaśnić, czym się zajmują? Jakie są rodzaje ich działalności?
Uzdrowiciele, przynajmniej ci, których ja spotkałam, wyraźnie podkreślali, że nie zastępują medycyny konwencjonalnej, tylko ją uzupełniają, że stosują taką terapię wspomagającą działania lekarzy. Zasilają organizm chorego energią, dzięki czemu pobudzają układ immunologiczny, mobilizują go do walki. Metod używają różnych, bo są wśród nich: bioenergoterapeuci, healerzy, magnetyzerzy, radiesteci, mistrzowie reiki, biali magowie, przewodnicy duchowi... Zawsze jednak chodzi o przekaz energii.
A czy wcześniej, zanim jeszcze podjęłaś decyzję napisania książki na ten temat, zdarzyło Ci się korzystać z usług jakiegokolwiek uzdrowiciela? Może oglądałaś w telewizji program Zbyszka
Nowaka pt. „Ręce, które leczą”?
Nie, nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej korzystać z usług uzdrowiciela. Nie miałam takiej potrzeby.
A program widziałam, jak chyba każdy, ale widziałam tylko jakieś migawki. Na pewno przekaz
energii i energetyzację wody.
Ja też oglądałam! To był naprawdę bardzo znany program, jakiś tajemniczy i magiczny. O takiej atmosferze
spotkań mówią też wszyscy ci, którzy z usług bioenergoterapeutów korzystają. Jak Ty się czułaś, wchodząc do gabinetów czy innych miejsc, w których przyjmowali uzdrowiciele? Czy panowała tam atmosfera podobna do takiej, jaka jest na przykład w mieszkaniach wróżek i tarocistek? Czuć tam magię? A może Twoja racjonalność i mocne stąpanie po ziemi skutecznie hamowało tego typu myśli i wrażenia?
Nie, nie czułam magii. Hmm, może ja jestem za mało wrażliwa? Ale tak zupełnie serio, to były zwyczajne gabinety. Poza tym ja na to trochę inaczej patrzyłam. Zawodowo. Jechałam tam, żeby zebrać materiał, a nie by „doświadczać cudowności” czy dać się ponieść chwili. Bardzo starałam się patrzeć na wszystko racjonalnie i obiektywnie. Choć... była jedna taka sytuacja... Opisałam ją w książce, więc nie będę zdradzać szczegółów. Reasumując: magii nie czułam, ale było kilku uzdrowicieli, od których poczułam jakieś ciepło, wyjątkową serdeczność. I to jest chyba ich tajemnica.
A jak było z zabiegami, których doświadczyłaś podczas pracy nad książką? Wielu bioenergoterapeutów chętnie proponowało Ci przekazanie energii, sprawdzenie biopola czy inne uzdrowicielskie zabiegi. Jak się po nich czułaś?
Wszyscy podkreślali, że jeden zabieg nie wystarczy, że to za mało, żeby pomóc. Ja uczestniczyłam przeważnie w seansach zbiorowych i kilka razy w indywidualnych. Ale zasadniczo nie czułam niczego ani w trakcie, ani później poza tym jednym przypadkiem, o którym już wspominałam. Jeśli zaś chodzi o diagnozowanie, to uzdrawiacze są bardzo, podkreślam: bardzo bystrymi obserwatorami.
Czyli to dobrzy obserwatorzy, od których czuje się ciepło i serdeczność. A abstrahując od tego,
czym się zajmują, jak postrzegasz ich jako ludzi? Czy – uwzględniając tylko te osoby, które poznałaś osobiście – charakteryzują ich jakieś cechy wspólne, które jesteś w stanie wskazać?
To na pewno bardzo hermetyczna grupa. Wcześniej miałam wrażenie, że są otwarci i prostolinijni. W kontaktach z pacjentami tacy rzeczywiście są. Ale w obecności dziennikarki stawali się bardzo nieufni, ostrożni. Obawiali się, że będę
chciała ich przedstawić w złym świetle, że zrobię z nich hochsztaplerów,
naciągaczy. Nie należą do osób, które marzą, by o nich napisano. Przeciwnie.
Dopiero po czasie trochę się otwierali.
A jak reagowali na informację, że piszesz o nich książkę? Było dużo zaleceń typu: „niech pani
napisze tak i tak” czy: „tego proszę nie pisać, ale to na pewno!”?
Pierwsze reakcje były ostrożne: A dlaczego pani pisze? A w jakim świetle książka będzie
pokazywać bioenergoterapeutów? Czy pani się na tym zna? Co pani o tym wie? Jak
już się zdecydowali rozmawiać, to nic nie narzucali. Przeważnie. Czasem po
prostu nie o wszystkim chcieli mówić.
Były nieprzyjemne sytuacje?
Jedna. Z pewnym znanym uzdrowicielem chyba nie nadajemy na tych samych falach. Obraził
się i mimo że wcześniej mnie zaprosił, nie chciał ze mną rozmawiać, gdy do
niego przyjechałam. Nie chcę oceniać jego postawy. Wyszło, jak wyszło.
Możliwe, że po prostu czuł zagrożenie. Nie ma co ukrywać, w końcu uzdrowiciele mają kontakt głównie z ludźmi, którzy traktują ich jak bożków. A tu nagle ktoś mógłby zadawać trudne i
niewygodne pytania. Co najbardziej zaskoczyło Cię podczas pracy nad książką?
Może były też jakieś wyjątkowo pozytywne sytuacje?
Było ich bardzo dużo. Wielu uzdrowicieli zaskoczyło mnie pozytywnie. Z zaangażowaniem
i szczerze chcieli mi pomóc. A co mnie zaskoczyło? Na przykład fakt, że
bioenergoterapia jest zawodem, i to rzemieślniczym. Rzemiosło to coś bardzo
konkretnego, namacalnego, a przekaz energii przeciwnie: kojarzy mi się z czymś
umownym, ulotnym, trudnym do zmierzenia, zbadania. A tu okazuje się, że są
cechy, kursy, egzaminy. Nieobowiązkowe, dla chętnych, ale są. Zaskoczyło mnie
też to, że zweryfikowałam swój pogląd na ten temat. Wcześniej byłam sceptycznie
nastawiona do usług bioenergoterapeutycznych i raczej bym z nich nie
skorzystała. A teraz nie jestem tego już taka pewna. Tak jak jeden z lekarzy
wypowiadających się w książce: nie zrezygnowałabym ze sprawdzonych metod
leczenia, ale gdybym wyczerpała już wszystkie możliwości, to kto wie?
To „tonący brzytwy się chwyta” czy raczej „nadzieja umiera ostatnia”?
Jedno i drugie. W sytuacji zagrożenia życia człowiek chwyta się wszystkiego,
najmniejszej szansy. I to jest naturalne. Tak działa instynkt samozachowawczy.
Życie to nadrzędna wartość, którą chcemy chronić za wszelka cenę. Tak samo mocną
motywację ma ktoś, kto chce ratować życie bliskich.
W Twojej książce znajdziemy też rozmowy z lekarzami. Nie są oni przychylni usługom
bioenergoterapeutów, ale zwracają uwagę na to, że te działania są trochę jak
placebo i w pewnym sensie pomagają pacjentom. Myślisz, że w Polsce byłoby
możliwe uregulowanie działalności uzdrowicieli i wykorzystanie ich zdolności
jako wsparcia dla medycyny konwencjonalnej?
Cały ten biznes w dużej mierze opiera się na wierze, a to trudno uregulować. Byłoby
to trudne również dlatego, że tak naprawdę nikt nie jest zainteresowany tym, by
to zrobić. Ministerstwo Zdrowia uważa, że to nie jest działalność medyczna, więc
nie podlega ministerstwu. Państwowe organa ścigania wkraczają dopiero wtedy,
gdy dochodzi do tragedii. W niektórych krajach zabiegi paramedyczne są
refundowane z kasy chorych pod warunkiem, że wykonuje je ktoś, kto ma
odpowiednie kwalifikacje i uprawnienia. Można by ewentualnie pomyśleć nad tym,
by utrudnić dostęp do tego zawodu. W tej chwili wystarczy założyć działalność
gospodarczą i można otwierać gabinet i uzdrawiać.
Kościół a bioenergoterapeuci. Czy twoim zdaniem da się jednoznacznie określić stosunek
duchownych do uzdrowicieli? Jak oni ich postrzegają?
Stosunek Kościoła katolickiego jest jednoznaczny. Stosowanie i korzystanie z
bioenergoterapii jest uważane za grzech przeciwko pierwszemu przykazaniu. Wielu
księży uważa, że to sprzeniewierzanie się Bogu, a nawet że może wyzwolić złe
moce i doprowadzić do opętania. Porównują to do praktyk okultystycznych. Są też
księża, którzy podchodzą do tego bardziej pragmatycznie, uważają, że to
żerowanie na naiwności chorych ludzi. Na ten aspekt sprawy zwraca uwagę ksiądz
Isakowicz-Zaleski, który prowadzi Fundację Brata Alberta opiekującą się
chorymi. Ale są też księża, którzy przyznają się, że sami korzystają z usług bioenergoterapeutów
i nie widzą w tym niczego złego.
Czyli Kościół swoje, a duchowni swoje. I tyle opinii, ilu duchownych?
Nie do końca. Ci, którzy popierają praktyki uzdrowicielskie, są w zdecydowanej mniejszości.
Co Twoim zdaniem będzie dalej z bioenergoterapią w Polsce? Czeka ją rozwój czy raczej zderzenie ze
ścianą? W książce pisałaś o tym, że zdecydowana większość pacjentów uzdrowicieli
to ludzie starsi. Myślisz, że młodzi, którzy teraz szydzą z tych praktyk, kiedy sami się trochę zestarzeją i dotknie ich choroba, staną się pacjentami uzdrowicieli?
Od lat liczba uzdrowicieli rośnie. A jeśli chodzi o dostępność medycyny konwencjonalnej,
to raczej sytuacja się pogarsza. Młodzi nie chodzą do uzdrowicieli dlatego, że na razie ich nie potrzebują. Z wiekiem i wraz z pogarszającą się kondycją może zmienią swoje nastawienie. Poza tym uzdrowiciele są tak zaradni i obrotni, tak doskonale potrafią wyczuć potrzeby klientów, nowe trendy na rynku zdrowia, że
na pewno dadzą sobie radę.
Czyli z jednej strony mamy racjonalizm i technologię, która pędzi do przodu, a z drugiej strach o
swoje życie i zdrowie, który jest niezmienny bez względu na to, jak bardzo medycyna i technologia się rozwijają. Zawsze znajdzie się przypadek, wobec którego lekarze rozłożą ręce. Do tego dochodzą też mity, którymi obrasta środowisko lekarskie, długie terminy oczekiwania na wizytę na Fundusz Zdrowia, wysokie ceny wizyt w gabinetach prywatnych... Ale to już chyba materiał na osobną książkę.
Dokładnie.
Na koniec muszę Ci powiedzieć, że coś w tej bioenergoterapii musi być. Moc Ryszarda Bąka
zadziałała na pewno. Ta książka wyszła naprawdę dobra!
No tak, Ryszard Bąk zrobił mi przecież zabieg „żeby książka fajnie wyszła”! (śmiech)
Z autorką rozmawiała Klaudia Batko